„Magia, jak żelazny grot z zadziorem, utkwiła w niej. Zraniła głęboko.
Bolała. Bolała tym dziwnym rodzajem bólu, który dziwnie kojarzy się z rozkoszą.”
Wezwała
mnie Eithné, Pani Brokilonu. Piątego dnia pobytu w świecie Sapkowskiego.
No
właśnie. Piątego dnia zaczął doskwierać mi brak suszarki. Siedziałam na trawie
z wilgotnymi jeszcze włosami, gdy usiadł obok mnie Vadimir.
-Cześć.
-Czego może chcieć ode mnie Eithné?-
zapytałam. Obawiałam się tego spotkania. Nie miałam pojęcia, czego się
spodziewać. Bądź co bądź, Eithné była driadą, a z nimi, jak i z elfami,
rozmawiało mi się trudno. I choć coś niecoś o niej wiedziałam z książek, i
zdawała się być istotą rozsądną i dobrą, jakaś niewidzialna, dusząca dłoń
zaciskała mi się na wnętrznościach.
-…gości cię. Ma prawo wiedzieć…
-Tak- przerwałam niecierpliwie.-
Przecież wiem. Chodzi mi o to, czego może chcieć poza tym. Nie wyrzuci mnie,
prawda?
-Nie mam pojęcia, jestem tylko
wiedźminem- mruknął, lekceważąc nadzieję bijącą z mojego głosu.- Twoje włosy-
przysunął się- pachną powietrzem. Brokilońskim powietrzem.
Poczułam
się cokolwiek dziwnie. Acz nawet miło. Lubiłam moje włosy. Były jedną z
niewielu rzeczy, z których byłam naprawdę dumna. Gęste, ciemne, nieokiełznane
loki. Był czas, że z nimi walczyłam. Aż zrozumiałam, że dla kobiety włosy są
cennym atutem.
-Gdzie podział się Johnny?-
wypaliłam z podziwu godnym wyczuciem czasu. „Właśnie dlatego nie gram na perkusji, bo nie
mam wyczucia taktu”, przypomniał mi się cytat Kelley Armstrong z którejś części trylogii Najmroczniejsze moce, jak zawsze w takich sytuacjach.
Grzywa
opadła mi na twarz, teatralnie zakrywając rumieniec wykwitający i rozlewający się
po policzku czerwoną kałużą.
-Bo ja wiem- bąknął Vadimir, odsuwając
się i nieudolnie maskując lekkie rozczarowanie. Albo nie do końca maskując
troszkę większe.- To Johnny. On ciągle gdzieś znika. Kto by go pilnował? Jest
dużym chłopcem.
- Też z cechu kota?- Nie zwróciłam uwagi na
medalion Johnny’ego. Oczy absorbowały całą uwagę.
-Nie. Smoka.
Odwaga
i szlachetność.
-Co tu robi?
-Mieszka. Pomieszkuje. Bywa.
Atmosfera
zrobiła się jakaś taka gęsta.
-Idę- poderwałam się szybko.-
Musze się ogarnąć, żeby nie wystraszyć pani Eithné.
*
-Odpowiadaj
tylko na pytania. Nie mów nic ponad to, co konieczne. Może i Brokilon
zrozumiał, że nie każdy człowiek to wróg, którego trzeba zabić albo, jeśli warunki
po temu sprzyjają, użyć jako buhaja-rozpłodowca, ale to nadal driady. Jeszcze
nie mają pewności, po której stronie barykady stoisz- tłumaczyła Triss,
cierpliwie wiążąc wstążeczki sukienki i zapinając haftki gorsetu.
-Przecież nie możesz tak iść na
audiencję u królowej!- parsknęła, kiedy spytałam, po co to.- W dodatku…
Czarodziejki właśnie tak wyglądają, moja droga.
-Nie jestem czarodziejką-
zaprzeczyłam z miną „kiedy dziewczyna mówi mi, że jestem ładna, to i tak jej
nie wierzę”.
-No cóż… Twoje pojawienie się
wskazuje… Zresztą, co tam, nieważne. Dopóki nie sprawdzimy, co i jak… Że też
tyle wszystkiego naraz- mruczała, pomagając sobie zębami w przytrzymywaniu
przewlekanych wstążeczek.
-Wszystkiego?
-Myślisz, że to stado dzikich,
doprawionych prostactwem i barbarzyństwem prymitywnych baranów odpuści tak
łatwo? Coś ty. Cały czas mamy na karku przygłupich, zamotanych w piękne słówka „walczącego
o dobro magii” czarodzieja królów i wystraszonych, ale nieustannie podjudzanych
żołnierzy. No i najemnicy, niby „nigdy z królami nie będziem w aliansach, bo u
dukata my na ordynansach”, ale jak król dukatem zaświeci… Tacy najgorsi. Stać
ich na niezwykłą drapieżczość. Wczoraj jedno z komand Wiewiórek rozprawiło się
z oddziałem pod zjednoczonym sztandarem państw graniczących z Brokilonem.
Wróciła połowa…
-A Johnny?- zająknęłam się.
-On z nami nie walczy. Nie wiem ,
gdzie teraz jest, ale jak go nie ma, to tylko on to wie.
-To czemu driady go tolerują?
-On walczy na własną rękę.
Warownię cechu smoka zniszczono zaraz po Kaer Morhen. Nie tak doszczętnie,
zostały całkiem malownicze ruiny… Ale jednak ruiny.
-No- rzuciła, więc musiałam
szybko przełknąć następne pytanie.- Możemy iść.
Serce
wdrapało mi się przełykiem do góry i usadowiło wygodnie w gardle, odbierając
możliwość nie tylko przełykania śliny, ale i swobodnego oddychania. Matulu,
pomyślałam. Metalu, poprawiłam się.
*
-Jak
się pewnie domyślasz, jako pani mojego ludu, jestem zobowiązana troszczyć się o
niego i eliminować wszelkie zagrażające mu niebezpieczeństwo. Kraj ten jest od
wieków pogrążony w bezsensownej wojnie, o którą z czystym sumieniem mogę obwinić
gatunek, który i ty, tajemnicza przybyszko, reprezentujesz. Rozumiesz więc, jak
sądzę, fakt, jakie to ważne, byś teraz szczerze odpowiedziała na zadane ci
pytania, nie zataiła niczego i współpracowała.
Skinęłam
głową. W spoconych dłoniach międliłam bezwiednie sukienkę, co musiało wyglądać
żałośnie. Ale mimo morderczego wzroku Triss, nie mogłam się opanować. Ja,
której prócz strzykawek i krwi nie stresuje właściwie nic. Poza goniącymi mnie
dobermanami na rowerze. Kiedy jadę na rowerze…
-Do dzieła zatem. Powiedz mi,
jakim sposobem się tu dostałaś.
-Eee… Triss mówiła, że to był
portal. Ja… Ja nie wiem dokładnie, bo ja… Ja niczego w zasadzie nie pamiętam.
Znaczy… Pamiętam, że byłam w lesie, a potem… Potem obudziłam się tutaj…
-Tak, portal. Czyli to był czysty
przypadek.
-Tak… Eee… To znaczy… Nie! To nie
był przypadek… Ja chciałam… No, nie wiedziałam, rzecz jasna, jak, ale to się
nagle stało.
-Czego chciałaś?
-Być tu. Znaczy no… No być tu…
-Dlaczego?
Spojrzałam
na Triss. Skinęła głową.
Więc
rozpoczęłam długą opowieść o tym, jak to, jako mała dziewczynka oglądałam
serial o wiedźminie w telewizji… Co to jest telewizja? Taki…yyy…teatr w
pudełku. Wszyscy w moim świecie to mają, bo to jest osiągnięcie techniki i
cywilizacji. Ignorując nieznaczne zmarszczenie się królowej na słowa „technika”
i „cywilizacja”, przeszłam dalej, jak to, już jako nastolatka, odkryłam
historię Geralta, Yennefer i Ciri w wersji książkowej. Jak to legenda
zawładnęła mną na wszystkich możliwych frontach, motając mój umysł wokół
stworzonego przez pisarza świata. Nie, nie stworzonego. Przedstawionego. Bo
musi to Jej Wysokość wiedzieć, że u nas może i technika poszła do przodu, ale
głupota została wręcz jaskiniowa. Ludzie nie wiedzą rzeczy najoczywistszych w świecie, jak choćby
to, że jest kilka równoległych światów, istnieją inne rozumne stworzenia prócz
człowieka (o ile, oczywiście, można ludzi nazwać rozumnymi stworzeniami) i że
jest coś takiego jak magia. Właściwie… Właściwie, to może oni u nas nawet i
wiedzą o tym wszystkim, ale albo w to przestali wierzyć z racji ograniczenia
cywilizacyjnego, dość powszechnego na obecnym etapie rozwoju wśród społeczeństw
mojego świata, albo wierzą, tylko nie przyznają się, bo tacy, co się przyznali,
wylądowali w śmiesznych, białych pokojach bez klamek, które odwiedza śmieszny,
biały pan, zagadujący z nieszczerym uśmiechem „No jak, smakowało dziś panu śniadanko?”.
-I ja tak bardzo chciałam tutaj
być. Jej Wysokość sobie nie wyobraża nawet. Ja w to wszystko uwierzyłam, a
potem… Potem to już się stało samo. Moc wiary. I tyle.
-A twoi bliscy?- spytała poważnie
Eithné.
-Jak to…?
-Zostali tam. Wiedzą, gdzie
jesteś?
-Nie.
-Mogą się martwic. Mogą cię
szukać. Nie pomyślałaś o tym?
Nie
pomyślałam.
-Zauważ też- kontynuowała Eithné-
że w różnych światach czas płynie inaczej. Może dla ciebie tam stanął czas? A
może wcale nie? Może jak wrócisz, nie zastaniesz już nikogo ze znajomych wśród
żywych? A może pojawisz się po latach, kiedy zaprzestaną już, zrezygnowani, poszukiwań?
Spuściłam
wzrok.
-Trzeba to sprawdzić. A do tego
potrzeba nam magii. Poza tym… Portale, takie portale, otwierają się tylko dla
czarodziejek. I to nie pierwszych lepszych czarodziejek. Coś w tobie musi
tkwić, dziewczyno, że ci się to udało. I to coś sprawdzi w tobie panna Triss.-
Skinęła lekko w stronę rudowłosej.- Tego żądam ja, jako królowa i opiekunka
lasu brokilońskiego, w którym udzielam ci gościny. Niebawem, a tuszę, że jak
najszybciej, zjawią się tu zaufani magowie, po których zaraz poślę, którzy
pomogą nam telepatycznie odkryć świat, z którego przybyłaś. Po tym wszystkim
ustalimy, co dalej. Żegnaj.
*
Nie
chciałam myśleć na razie o tym wszystkim, co mówiła królowa. Było to dla mnie
zbyt ciężkie i zbyt przygnębiające.
Późnym
wieczorem, wśród migających światełek, Duén Canell wyglądał po prostu
bajecznie. Magia wprost unosiła się w powietrzu. Driady krzątały się wokół.
Były piękne. I niesamowicie przyciągały spojrzenie. Ale nie podeszłam. Nie
odzywałam się do żadnej z nich. One do mnie też. Z tym, że ja ze strachu… Elfy
ze Scoia'tael trzymały się ze sobą. Ich spojrzenia zdawały się bić pogardą, ale
nie wierzyłam w takie elfy. Elfy były dobre. One tylko tak drapieżnie
wyglądały. Jak Vadimir.
Taak,
Vadimir bardzo przypominał mi elfa. Intrygował mnie, ale jednocześnie coś
powstrzymywało mnie podświadomie przed głębszym ciągnięciem tego kontaktu.
Wbrew przeciwstawnej, przyciągającej mnie do niego sile. Z wypadkową, zastanawiałam
się, ciekawe, czy wyjdę na zero, czy też któraś z sił ma większą wartość.