środa, 10 lipca 2013

"Wstążka"- V


„Magia, jak żelazny grot z zadziorem, utkwiła w niej. Zraniła głęboko. Bolała. Bolała tym dziwnym rodzajem bólu, który dziwnie kojarzy się z rozkoszą.”

                Wezwała mnie Eithné, Pani Brokilonu. Piątego dnia pobytu w świecie Sapkowskiego.
                No właśnie. Piątego dnia zaczął doskwierać mi brak suszarki. Siedziałam na trawie z wilgotnymi jeszcze włosami, gdy usiadł obok mnie Vadimir.
-Cześć.
-Czego może chcieć ode mnie Eithné?- zapytałam. Obawiałam się tego spotkania. Nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Bądź co bądź, Eithné była driadą, a z nimi, jak i z elfami, rozmawiało mi się trudno. I choć coś niecoś o niej wiedziałam z książek, i zdawała się być istotą rozsądną i dobrą, jakaś niewidzialna, dusząca dłoń zaciskała mi się na wnętrznościach.
-…gości cię. Ma prawo wiedzieć…
-Tak- przerwałam niecierpliwie.- Przecież wiem. Chodzi mi o to, czego może chcieć poza tym. Nie wyrzuci mnie, prawda?
-Nie mam pojęcia, jestem tylko wiedźminem- mruknął, lekceważąc nadzieję bijącą z mojego głosu.- Twoje włosy- przysunął się- pachną powietrzem. Brokilońskim powietrzem.
                Poczułam się cokolwiek dziwnie. Acz nawet miło. Lubiłam moje włosy. Były jedną z niewielu rzeczy, z których byłam naprawdę dumna. Gęste, ciemne, nieokiełznane loki. Był czas, że z nimi walczyłam. Aż zrozumiałam, że dla kobiety włosy są cennym atutem.
-Gdzie podział się Johnny?- wypaliłam z podziwu godnym wyczuciem czasu.  „Właśnie dlatego nie gram na perkusji, bo nie mam wyczucia taktu”, przypomniał mi się cytat Kelley Armstrong  z którejś części trylogii Najmroczniejsze moce, jak zawsze w takich sytuacjach.
                Grzywa opadła mi na twarz, teatralnie zakrywając rumieniec wykwitający i rozlewający się po policzku czerwoną kałużą.
-Bo ja wiem- bąknął Vadimir, odsuwając się i nieudolnie maskując lekkie rozczarowanie. Albo nie do końca maskując troszkę większe.- To Johnny. On ciągle gdzieś znika. Kto by go pilnował? Jest dużym chłopcem.
-  Też z cechu kota?- Nie zwróciłam uwagi na medalion Johnny’ego. Oczy absorbowały całą uwagę.
-Nie. Smoka.
                Odwaga i szlachetność.
-Co tu robi?
-Mieszka. Pomieszkuje. Bywa.
                Atmosfera zrobiła się jakaś taka gęsta.
-Idę- poderwałam się szybko.- Musze się ogarnąć, żeby nie wystraszyć pani Eithné.
*
                -Odpowiadaj tylko na pytania. Nie mów nic ponad to, co konieczne. Może i Brokilon zrozumiał, że nie każdy człowiek to wróg, którego trzeba zabić albo, jeśli warunki po temu sprzyjają, użyć jako buhaja-rozpłodowca, ale to nadal driady. Jeszcze nie mają pewności, po której stronie barykady stoisz- tłumaczyła Triss, cierpliwie wiążąc wstążeczki sukienki i zapinając haftki gorsetu.
-Przecież nie możesz tak iść na audiencję u królowej!- parsknęła, kiedy spytałam, po co to.- W dodatku… Czarodziejki właśnie tak wyglądają, moja droga.
-Nie jestem czarodziejką- zaprzeczyłam z miną „kiedy dziewczyna mówi mi, że jestem ładna, to i tak jej nie wierzę”.
-No cóż… Twoje pojawienie się wskazuje… Zresztą, co tam, nieważne. Dopóki nie sprawdzimy, co i jak… Że też tyle wszystkiego naraz- mruczała, pomagając sobie zębami w przytrzymywaniu przewlekanych wstążeczek.
-Wszystkiego?
-Myślisz, że to stado dzikich, doprawionych prostactwem i barbarzyństwem prymitywnych baranów odpuści tak łatwo? Coś ty. Cały czas mamy na karku przygłupich, zamotanych w piękne słówka „walczącego o dobro magii” czarodzieja królów i wystraszonych, ale nieustannie podjudzanych żołnierzy. No i najemnicy, niby „nigdy z królami nie będziem w aliansach, bo u dukata my na ordynansach”, ale jak król dukatem zaświeci… Tacy najgorsi. Stać ich na niezwykłą drapieżczość. Wczoraj jedno z komand Wiewiórek rozprawiło się z oddziałem pod zjednoczonym sztandarem państw graniczących z Brokilonem. Wróciła połowa…
-A Johnny?- zająknęłam się.
-On z nami nie walczy. Nie wiem , gdzie teraz jest, ale jak go nie ma, to tylko on to wie.
-To czemu driady go tolerują?
-On walczy na własną rękę. Warownię cechu smoka zniszczono zaraz po Kaer Morhen. Nie tak doszczętnie, zostały całkiem malownicze ruiny… Ale jednak ruiny.  
-No- rzuciła, więc musiałam szybko przełknąć następne pytanie.- Możemy iść.
                Serce wdrapało mi się przełykiem do góry i usadowiło wygodnie w gardle, odbierając możliwość nie tylko przełykania śliny, ale i swobodnego oddychania. Matulu, pomyślałam. Metalu, poprawiłam się.
*
                -Jak się pewnie domyślasz, jako pani mojego ludu, jestem zobowiązana troszczyć się o niego i eliminować wszelkie zagrażające mu niebezpieczeństwo. Kraj ten jest od wieków pogrążony w bezsensownej wojnie, o którą z czystym sumieniem mogę obwinić gatunek, który i ty, tajemnicza przybyszko, reprezentujesz. Rozumiesz więc, jak sądzę, fakt, jakie to ważne, byś teraz szczerze odpowiedziała na zadane ci pytania, nie zataiła niczego i współpracowała.
                Skinęłam głową. W spoconych dłoniach międliłam bezwiednie sukienkę, co musiało wyglądać żałośnie. Ale mimo morderczego wzroku Triss, nie mogłam się opanować. Ja, której prócz strzykawek i krwi nie stresuje właściwie nic. Poza goniącymi mnie dobermanami na rowerze. Kiedy jadę na rowerze…
-Do dzieła zatem. Powiedz mi, jakim sposobem się tu dostałaś.
-Eee… Triss mówiła, że to był portal. Ja… Ja nie wiem dokładnie, bo ja… Ja niczego w zasadzie nie pamiętam. Znaczy… Pamiętam, że byłam w lesie, a potem… Potem obudziłam się tutaj…
-Tak, portal. Czyli to był czysty przypadek.
-Tak… Eee… To znaczy… Nie! To nie był przypadek… Ja chciałam… No, nie wiedziałam, rzecz jasna, jak, ale to się nagle stało.
-Czego chciałaś?
-Być tu. Znaczy no… No być tu…
-Dlaczego?
                Spojrzałam na Triss. Skinęła głową.
                Więc rozpoczęłam długą opowieść o tym, jak to, jako mała dziewczynka oglądałam serial o wiedźminie w telewizji… Co to jest telewizja? Taki…yyy…teatr w pudełku. Wszyscy w moim świecie to mają, bo to jest osiągnięcie techniki i cywilizacji. Ignorując nieznaczne zmarszczenie się królowej na słowa „technika” i „cywilizacja”, przeszłam dalej, jak to, już jako nastolatka, odkryłam historię Geralta, Yennefer i Ciri w wersji książkowej. Jak to legenda zawładnęła mną na wszystkich możliwych frontach, motając mój umysł wokół stworzonego przez pisarza świata. Nie, nie stworzonego. Przedstawionego. Bo musi to Jej Wysokość wiedzieć, że u nas może i technika poszła do przodu, ale głupota została wręcz jaskiniowa. Ludzie nie wiedzą  rzeczy najoczywistszych w świecie, jak choćby to, że jest kilka równoległych światów, istnieją inne rozumne stworzenia prócz człowieka (o ile, oczywiście, można ludzi nazwać rozumnymi stworzeniami) i że jest coś takiego jak magia. Właściwie… Właściwie, to może oni u nas nawet i wiedzą o tym wszystkim, ale albo w to przestali wierzyć z racji ograniczenia cywilizacyjnego, dość powszechnego na obecnym etapie rozwoju wśród społeczeństw mojego świata, albo wierzą, tylko nie przyznają się, bo tacy, co się przyznali, wylądowali w śmiesznych, białych pokojach bez klamek, które odwiedza śmieszny, biały pan, zagadujący z nieszczerym uśmiechem „No jak, smakowało dziś panu śniadanko?”.
-I ja tak bardzo chciałam tutaj być. Jej Wysokość sobie nie wyobraża nawet. Ja w to wszystko uwierzyłam, a potem… Potem to już się stało samo. Moc wiary. I tyle.
-A twoi bliscy?- spytała poważnie Eithné.
-Jak to…?
-Zostali tam. Wiedzą, gdzie jesteś?
-Nie.
-Mogą się martwic. Mogą cię szukać. Nie pomyślałaś o tym?
                Nie pomyślałam.
-Zauważ też- kontynuowała Eithné- że w różnych światach czas płynie inaczej. Może dla ciebie tam stanął czas? A może wcale nie? Może jak wrócisz, nie zastaniesz już nikogo ze znajomych wśród żywych? A może pojawisz się po latach, kiedy zaprzestaną już, zrezygnowani, poszukiwań?
                Spuściłam wzrok.
-Trzeba to sprawdzić. A do tego potrzeba nam magii. Poza tym… Portale, takie portale, otwierają się tylko dla czarodziejek. I to nie pierwszych lepszych czarodziejek. Coś w tobie musi tkwić, dziewczyno, że ci się to udało. I to coś sprawdzi w tobie panna Triss.- Skinęła lekko w stronę rudowłosej.- Tego żądam ja, jako królowa i opiekunka lasu brokilońskiego, w którym udzielam ci gościny. Niebawem, a tuszę, że jak najszybciej, zjawią się tu zaufani magowie, po których zaraz poślę, którzy pomogą nam telepatycznie odkryć świat, z którego przybyłaś. Po tym wszystkim ustalimy, co dalej. Żegnaj.
*
                Nie chciałam myśleć na razie o tym wszystkim, co mówiła królowa. Było to dla mnie zbyt ciężkie i zbyt przygnębiające.
                Późnym wieczorem, wśród migających światełek, Duén Canell wyglądał po prostu bajecznie. Magia wprost unosiła się w powietrzu. Driady krzątały się wokół. Były piękne. I niesamowicie przyciągały spojrzenie. Ale nie podeszłam. Nie odzywałam się do żadnej z nich. One do mnie też. Z tym, że ja ze strachu… Elfy ze Scoia'tael trzymały się ze sobą. Ich spojrzenia zdawały się bić pogardą, ale nie wierzyłam w takie elfy. Elfy były dobre. One tylko tak drapieżnie wyglądały. Jak Vadimir.
                Taak, Vadimir bardzo przypominał mi elfa. Intrygował mnie, ale jednocześnie coś powstrzymywało mnie podświadomie przed głębszym ciągnięciem tego kontaktu. Wbrew przeciwstawnej, przyciągającej mnie do niego sile. Z wypadkową, zastanawiałam się, ciekawe, czy wyjdę na zero, czy też któraś z sił ma większą wartość.