„-Nigdy nie wiesz, z czym walczysz. Nigdy
nie wiesz, co jest z tyłu, za tobą. Musisz się zawsze zasłaniać.”
-Naprawdę? Dlaczego?- Wzrok
Johnny'ego był bardzo ciepły. Nie tak prześwietlający jak spojrzenie Triss.
Dlatego może tak prosto mi się z nim rozmawiało. Nie umiałam się skupić, jeśli
nie patrzyłam rozmówcy w oczy i choć niemal codziennie dowiadywałam się, że
wpatruję się zbyt intensywnie i że nie jest to normalne, nie umiałam wyzbyć się
tego nawyku. Johnny'emu najwyraźniej to nie przeszkadzało. Odpowiadał tym
samym.
Miał bardzo...ciekawe oczy.
Przeplatały się w nim barwy błękitu i zieleni. Źrenice otaczał ciemny,
granatowy pierścień. Patrzył prosto, ale tak głęboko. Jakby chciał czytać, choć
z tego, co wiedziałam, wiedźmini nie posiadali tej umiejętności.
Oczy są bardzo ważne. A
przynajmniej zawsze tak myślałam. Dużo mówią o człowieku. I nie potrafią
kłamać.
Co z tego, gdy nieustannie
przekonywałam się o swojej nieskończonej naiwności, ufając ludziom, którym nie
powinnam?
-Nie wiem. To chyba był przypadek. Nie pamiętam,
jak to się stało. Ale chciałam.
-A nie tęsknisz?
-Trochę. Ale to nie zmienia faktu, że jestem tu,
gdzie chciałam być.
-Bez ludzi, z którymi chciałabyś być- zauważył
szybko coś, czego ja chyba nie chciałam na razie zauważać.
-Nie tak?- spytał, widząc moją minę. Nie
wiedziałam, co mogę odpowiedzieć.- Zapamiętaj sobie, mała, to ludzie się liczą.
Nie miejsca.
-Ale ja nie cierpię swojego świata- odparłam.
-Nie możesz nie cierpieć czegoś, czego nie znasz.
Dobrze nie znasz. Tak samo nie możesz tego kochać.
-Ale...
-Nie mów mi, że znasz świat. Tego nikt nie powie,
nie okłamując siebie samego.
Przerażał mnie. I fascynował
jednocześnie. Miałam wrażenie, że mogę powiedzieć mu wszystko, co myślę. To
genialne uczucie.
-Ja po prostu chciałam być tu. Chciałam być w
książce. Bo może tutaj będę miała na coś wpływ? Bo może tutaj będę mogła coś
zrobić, coś czego ja chcę, a nie coś, co jest możliwe albo czego ktoś ode mnie
chce?
-Dla ciebie to książka. A kiedy ja obrywam po
mordzie brzeszczotem, leci mi prawdziwa krew, nie inkaust. I prawdziwie mogę
żywot marnie w jakim rowie zakończyć. Obgryzany przez kruki.
-Ja wiem. Ja wiem, że każdym światem żądzą te
same zasady. Ale u nas większość w to nie wierzy. Nie wierzy prawie nikt.
Dlatego chcę być tu.
-Ale dobrze byłoby dowiedzieć sie, jak możesz się
stąd wydostać. Na wszelki wypadek. Bo...sama widziałaś, co to znaczy mieć dobre
wejście. A kto ma dobre wejście, kto zwraca na siebie uwagę, ten w żadnym
świecie nie jest bezpieczny.
Las powoli pogrążał się w
ciemności. Drzewa rzucały dramatyczne cienie. I chociaż serce Brokilonu tętniło
życiem po radosnym zwycięstwie, zdawało mi się, że robi się upiornie. Las
przywdziewał swą barwę ochronną, odstraszającą nieproszonych gości. Po plecach
przebiegł mi dreszcz.
-A teraz wybacz, ale trzeba się przy brokilońskim
kieliszeczku rozerwać, bo gnaty zastygają od siedzenia, język dębieje od
gadania, a myśleć po próżnicy teraz nie ma co, bo i tak niewiele wiemy.
Wstał i podszedł do
rozweselonego kręgu. Wszędzie migotały zielone światełka, zastępujące ognisko,
jako że driady, tak jak ich drzewa, nie tolerowały ognia. Rude pasma opadały mu
na plecy, a spomiędzy nich wystawała rękojeść wiedźmińskiego miecza.
Przysiadł się do jakiejś
szczuplutkiej driady. Zagadał ją wesoło. Widziałam, jak uśmiechnęła się ufnie
do niego. Tak. Johnny zdecydowanie wzbudzał zaufanie.
*
Telefon
mi padł. Pożytku z niego wielkiego i tak tu nie miałam, bo nie było zasięgu,
ale teraz dopiero poczułam się zupełnie sama.
Wczorajsza
rozmowa z Johnny’m cały czas tkwiła mi gdzieś w granicach umysłu. Pływała po
krańcach mózgu, co jakiś czas dając znać o swojej obecności. Wrednie.
Zaczynałam mieć tego dość, tym bardziej, że w skąpanej w ziołowych oparach
chatce Triss czułam się coraz bardziej ciasno. Rzuciłam słuchawki na stolik i
wyszłam.
Chatka,
jak i wszystkie inne, mieściła się na drzewie i prowadziła do niej pleciona
drabinka. Zawsze marzyłam o domku na drzewie, tyle że w tych marzeniach jakoś
nigdy nie uwzględniałam swojego lęku wysokości…
-Witam panienkę- usłyszałam radosny głos
Vadimira, kiedy lekko pozieleniała, jak brokilońskie mieszkanki, stanęłam pod
drzewem.- Wszystko w porządku?
-Taak..- zapewniłam szybko, starając się sprawiać
wrażenie, że wcale, ale to wcale nie kręci mi się w głowie.
Vadimir
związał włosy. Jego twarz zdawała się być jeszcze szczuplejsza. Wyglądał jak…
Jak elf. Złote oczy skrzyły się trochę upiornie w promieniach rannego słońca,
którym udało się przebić przez plątaninę konarów i parasol liści.
Jego
wiedźmiński medalion przedstawiał mordkę kota. Z otwartego pyszczka szczerzyły
się ostre jak szpileczki kiełki. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zamiast
strasznie, wygląda to nieco groteskowo.
-Jestem kotem- rzekł z dzikim błyskiem w oku. Przez
chwilę wydawało mi się, że jego zęby są malutkie i szpiczasto zakończone. Jak u
elfów. Ale mrugnęłam kilka razy, a kiedy znów spojrzałam w jego uśmiech,
okazało się, że są to normalne ludzkie zęby. Nie wiem, czy to, co poczułam, to
ulga czy rozczarowanie.
-Znasz Geralta?
-Nie. Nie znałem.- Czas przeszły. Spojrzał mi
poważnie w oczy. Nie wytrzymałam tego spojrzenia i opuściłam głowę.
Przechadzaliśmy
się wolno wokół polany. Przez jakiś czas podziwiałam swoje trampki, które nijak
nie były kompatybilne do podarowanej przez Triss sukienki. Ale butów na razie
dla mnie nie było, a do chodzenia boso, jak wielu osobników tutaj, nie byłam
przyzwyczajona. To tylko tak prosto wyglądało w programach Wojciecha
Cejrowskiego.
-Geralt był z Kaer Morhen. Cech wilka.
Znałem.
Był. Denerwowały mnie te formy. Nigdy nie wierzyłam, że Geralt odszedł. Umarł.
Nie mógł. To było po prostu niemożliwe. Ale nie chciałam pytać. Przynajmniej
jeszcze nie teraz.
-Triss mówiła, że kiedy umarł Vesemir i zniszczono
Kaer Morhen… Zniszczono ruiny Kaer Morhen, wiedźmini przenieśli się do
Brokilonu. Skoro stamtąd nie jesteś, to co tu robisz?
-Walczę.
Moja
mina musiała chyba dobitnie świadczyć o całkowitym ogłupieniu, bo zaraz zabrał
się do wyjaśnień. Cokolwiek też trudnych do zrozumienia.
-Nie wiem, ile wiesz, więc trudno będzie mi ci to
wyłożyć, ale spróbuję. Z historii całego bractwa wiedźminów widać, jak
charakter naszej pracy się zmieniał.
Kiwnęłam
głową.
-Na samym początku, kiedy nas powołano, mieliśmy
bronić ludzi przed zagrażającymi ich życiu potworami. Nikt nie zauważał, że w rzeczywistości
byliśmy kolejną organizacja, może armią, pomagającą ludziom realizować ich
łupieżcze plany. Ludzie, odkąd tylko pojawili się na tym świecie, cały czas
parli do przodu, zagarniając kolejne tereny dla siebie, panosząc się na ziemiach,
które z dawien dawna należały do natury. I jej różnorodnych dzieci.
Skinęłam
na znak, że jak do tej pory wszystko, co mówi, jest dla mnie jasne i
zrozumiałe.
-Istoty te próbowały się przystosować. Ale ludzie
bali się. Trwała ciągła walka pomiędzy naturą a człowiekiem. I jego
wynalazkiem: cywilizacją. Dopiero po jakimś czasie, wśród zastępów wiedźminów,
pojawiły się kiełkujące idee. A to wszystko za sprawą nienawiści do naszego
bractwa. Znasz całą historię Geralta? Nie, źle się wyraziłem. Nikt nie zna
całej. Ale, wiesz mniej więcej, jak to było?
Potwierdziłam.
-Wiesz więc pewnie, że jak gdzieś pojawił się
problem, a to złośliwy gremlin w piwnicy, a to ghul na miejskim cmentarzu, a to
utopce w przystani, wiedźmina trzeba wynająć, wiedźmin życie narazi, wiedźmin
problem rozwiąże. To była nasza praca. Ale kiedy problemu nie było, to
wiedźmina wygnać, wyrzucić parszywego odmieńca, niech się mutant trzyma od
miasta z daleka. A i na samego wiedźmina, kiedy już sprawę załatwi, zabójcę
można wynająć. Łowcę głów. Niech się potwora pozbędzie. I wiedźminów zaczęło
ubywać. Ludzie tępili nas tak samo jak potwory, do których nas wynajmowali. Tak
samo jak elfy i krasnoludy. I zniszczono Kaer Morhen.
-Nie wszyscy ludzie są tacy…
Przecież
Geralt miał przyjaciół. Miał swoją drużynę. Przecież ani Jaskier, ani Milva,
ani Cahir nie traktowali go jak parszywego
odmieńca.
-Nie wszyscy. Tak jak nie wszyscy są rasistami.
Nie wszyscy nas tępią. Ale z tymi, którzy to robią musimy walczyć. Musimy się
jakoś bronić. Świat się zmienił. Zmienia się nadal. Brokilon to bastion. Jeden
z bastionów. Największy. Nie możemy go oddać tylko dlatego, że gatunek, który
wyewoluował z małp całkiem niedawno, twierdzi, że nie mamy uczuć, bo jesteśmy
inni od niego. Bo potrafimy to, czego oni nie potrafią. Ludzie nie mogą znieść
swojej widocznej podrzędności, dlatego nas tępią. Bezlitośnie. Bez uczuć. Scoia’tael
czasów Geralta z Rivii były przepojonymi barwnymi sloganami i szumnymi hasłami
dzieciakami pozbawionymi dzieciństwa. Teraz jest inaczej.
To
było dla mnie tak trudne. Sądziłam, że po tym wszystkim, co zrobiła Ciri, za co
walczył Geralt i jego drużyna, za co męczono Yennefer, jest lepiej. Że ludzie
się zmienili. Że przestali wierzyć we wróżby i przeznaczenie, ale po prostu
żyli. Dla samego życia. A tymczasem… Dla nich nadal, tak jak i w moim świecie,
liczyły się tylko pieniądze i niezaprzeczalnym wydawało się przeznaczenie rasy
ludzkiej do panowania nad światem. Nadal wierzono w tę bzdurę, w to, że to
wszystko jest dla ludzi.
Zrezygnowana,
starałam się uciec z mojej rzeczywistości, wiedząc, że tam się to nie zmieni.
Trafiłam w miejsce inne, ale w gruncie rzeczy identyczne.
Życie,
stwierdziłam wreszcie, jest ironią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz