"Diabli wiedzą, czym to się
skończy, ale dobrze, że się zaczyna."
Nigdy w życiu się tak nie
bałam. No, może poza sytuacją, gdy pojechałam rowerem do lasu, a pod płotem
przekopały się dwa rozwścieczone dobermany i zaczęły mnie gonić, ujadając.
Trauma z dzieciństwa.
Tym razem strach był trochę
inny. Ale nie był przez to wcale mniej strasznym strachem.
Siedząc na potężnym konarze w
koronie wiekowego drzewa, próbowałam się opanować, rozmyślając o tym, w jaki
sposób na owym konarze mogłam się znaleźć. Pomijałam już mój lęk wysokości.
Dziwne jednak było to, że, będąc stworzeniem wybitnie wręcz książkowym,
kanapowym i herbacianym, macham nogami parę dobrych metrów nad ziemią.
Pode mną ziała zielona
gęstwina, nie mniejsza zresztą niż tu na górze. Między pniami poukrywały się
driady, których dostrzec nie mogłam w żaden sposób. Ale wiedziałam, że jeśli
driady nie chcą zostać zauważone, nie uda się ich spostrzec nawet sokolim
oczom.
Obok mnie przycupnęła skupiona
Triss. Włosy związała, co odmieniło ją zupełnie. Na twarzy malowało się
napięcie, czoło marszczyło się, a oczy wytężały w ciemność brokilońskich
ostępów.
Nawet na skraju pradawnej
puszczy panował nieokiełznany mrok, cisza i dzikość. Gdzieś dalej, za ścianą
liści i pni, za pustym polem, łąką właściwie, wiła się srebrzysta Wstążka.
Granica. Granica, której ludzie nie przestępowali, chyba, że z głupoty czy
niewiedzy. Granica, która odcinała Brokilon od świata zewnętrznego, nie dawała
jednak bynajmniej gwarancji bezpieczeństwa od dziwożonich strzał. Urażone
driady nie raz bowiem wypuszczały się poza Wstążkę, na "ludzki
brzeg", gdzie wymierzały sprawiedliwość i ostrzegały. Na przyszłość.
Następnych.
-Zęby ci chodzą, myślałby kto jak kołatka jaka-
rzuciła Triss, spuszczając wreszcie nogi, które zdrętwiały od przysiadu.
Dziwiłam się jej równowadze, która w kucki utrzymała ją na gałęzi.
-Jestem tchórzem. W wielu dziedzinach. Zawsze się
do tego przyznaję.
-A był ci mus leźć tu na skraj z nami?- spytała
czarodziejka, wykonując gest podobny do odgarniania włosów, które jednak
spływały w splocie na plecy.
-Miałam sama tkwić w Duén Canell, gdy wy tu
krew przeze mnie będziecie przelewać?
-Nie przez ciebie. Bomba nie przez lont wybucha,
jeno, że ją ktoś odpali, a bez przyczyny bomby nikt nie odpala. Przez lata
trochę się tu nazbierało powodów, by lont która strona podpaliła i teraz
właśnie bomba wybucha. Jeśli masz tu mdleć, rzygać czy wrzeszczeć, to i dla nas
lepiej, żeby cię tu nie było.
Marnie się poczułam.
To głupie, ale nie raz i nie
dwa wyobrażałam sobie, jakby to było do jednej z moich ukochanych książek
trafić i chociaż wiedziałam dobrze, że okrucieństwo w książkach wcale nie jest
mniejsze od zwykłego okrucieństwa i że literackim czy nie, zawsze okrucieństwem
pozostanie, to nigdy nie przyszło mi do głowy, że trafię od razu na front. Na
wojnę. Wojnę na łuki i miecze. Wojnę, gdzie nie ranią mnie kulą, od czego zginę
od razu albo, więcej szczęścia mając, do szpitala czyściutkiego mnie zabiorą,
ale wojnę, gdzie rękę przeciwnikowi odrąbać można, topór w ramię zatopić, głowę
otworzyć...
-...strzałą w siedzenie zarobić- usłyszałam obok.
-Co?!
-Mówię, że jak będziesz tylko siedzieć tutaj,
jak, nie przymierzając, głuptak jaki wystraszony, to możesz jeszcze
niepotrzebnie bełt w kuper otrzymać i tyle z tego będzie pożytku, że nie
usiądziesz długo.
-A gdzie oni?
-Na brzegu.
-Którym?
-Ludzkim jeszcze. Cykają się, dranie, ale jak
długo, to nie wiem. Czarownik ich pewnie podjudza, bo chęć mu zapewne na magii
brokilońskiej łapę położyć.
-Myślałam, że czarodzieje już się do władców nie
mieszają.
-Czarodziejki nie. Chłopy zostały durne, jak i były.
-Głupota zawsze pozostanie głupotą- przypomniałam
sobie kolejną mądrość wiedźmińskiej sagi.
-Ech, boją się skurczybyki bab- zaśmiał się
Vadimir, pojawiając się obok mnie znienacka. Przeszedł mnie dreszcz, gdy jego
włosy smagnęły mnie po twarzy.
-Bo rozsądne.
-Królowie już nie tacy rozsądni- odparł zjadliwie
wiedźmin.- Od tego są królami. Przywilej władcy, że głupotą się bezkarnie może
odznaczać.
-Aż w końcu rozsądne skurczybyki zbiorą się do
kupy, rokosz uczynią i jak raz idiotę przepędzą.
Słuchając, jak zwykle nie
brałam udziału w dyskusji. Nie wiem, skąd się to brało, ale nie mogłam się przy
nich odezwać. Nie jak byli razem. Z Triss rozmowa szła gładko. Jakbym ją znała
od dzieciństwa. Bo w pewnym sensie tak było. A z Vadimirem nie miałam okazji
zostać sama. Patrząc na jego dłonie, na żyły przebijające spod opalonej skóry,
żałowałam tego. Kolejny powód do powtórzenia "tak bardzo ja".
-Ognia!- rozległo się naraz. Strzały zafurkotały.
Usłyszałam kwik koni i wrzaski. Nie wiadomo skąd, bo wcześniej nic nie było
słychać. Ale wojska musiały się widocznie ruszyć po cichu, przeprawić przez
Wstążkę albo nazbyt do niej zbliżyć, że driady poczęły szyć z łuków.
Poczułam jak coś przelewa mi
się w brzuchu. Zacisnęłam dłonie na pokrytej mchem korze, opanowując huśtanie w
głowie.
Triss skupiła się ponownie.
Rozległ się huk. Gdzieś tam, gdzieś tam. Ale las zafalował.
Po chwili tuż obok łupnęło, a
kilka słabszych drzewek runęło, niektóre wieszając się na pnączach.
-Zaklętnik! Mag niedorobiony!- warknęła Triss,
wymachując dłonią i rycząc zaklęcie.
Ponownie huknęło. Tym razem po
tamtej stronie. Zakurzyło się tak, że poprzez gęste liście pył opadł mi na
włosy.
-Skoczyłbym- jęknął tęsknie Vadimir.
-Siedź na rzyci!- Triss posłała mu wrogie
spojrzenie.- Na odległość to na razie załatwimy, jak dopadną tutaj, w co mocno
wątpię, gdy zadamy im bobu, polecisz wymachiwć tym mieczykiem.
Vadimir obruszył się wyraźnie
i naburmuszony zgrabił się, zakładając ręce na piersi.
-Uciekli! Dh'oine, zapchlone kundle, śmierdzące
tchórze!- wykrzyknął elf z jednego z kryjących się w Brokilonie komand
Scoia'tael.
-Mówiłam, że to załatwimy!- zawołała triumfująco
Triss. Vadimir był wyraźnie niepocieszony. A ja? Mi kręciło się w głowie, a
czarne plamy zalegały mi na oczach.
*
-Wszyscy tu?- zdziwiłam się, patrząc, jak młody,
rudy wiedźmin o ironicznym wyrazie twarzy właśnie witał się z Vadimirem.
-Wiedźmini?- Triss czesała wreszcie rozpuszczone
włosy.- Kaer Morhen już nie istnieje. Gdzieś musieli się podziać.
-Kaer Morhen...?- zebrało mi się na płacz.
Kochałam twierdzę. Nie byłam w niej...fizycznie, ale Kaer Morhen było takim
mentalnym domem. Jeeejku, nic nie poradzę na moją skłonność do dziwnych
określeń rzeczy prostych.
-Zniszczyli. Ruiny już zniszczyli. Po śmierci
Vesemira i tak rzadko kto tam bywał...
-Kim on jest?
-Johnny? Najmłodszy. Przyjaciel Vadimira. Są tak
różni i pojęcia, prawdę mówiąc, nie mam zielonego, w jaki sposób się dogadują.
Chodź, poznasz, to się przekonasz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz