środa, 26 czerwca 2013

"Wstążka"- III




"Diabli wiedzą, czym to się skończy, ale dobrze, że się zaczyna."

Nigdy w życiu się tak nie bałam. No, może poza sytuacją, gdy pojechałam rowerem do lasu, a pod płotem przekopały się dwa rozwścieczone dobermany i zaczęły mnie gonić, ujadając. Trauma z dzieciństwa.
Tym razem strach był trochę inny. Ale nie był przez to wcale mniej strasznym strachem.
Siedząc na potężnym konarze w koronie wiekowego drzewa, próbowałam się opanować, rozmyślając o tym, w jaki sposób na owym konarze mogłam się znaleźć. Pomijałam już mój lęk wysokości. Dziwne jednak było to, że, będąc stworzeniem wybitnie wręcz książkowym, kanapowym i herbacianym, macham nogami parę dobrych metrów nad ziemią.
Pode mną ziała zielona gęstwina, nie mniejsza zresztą niż tu na górze. Między pniami poukrywały się driady, których dostrzec nie mogłam w żaden sposób. Ale wiedziałam, że jeśli driady nie chcą zostać zauważone, nie uda się ich spostrzec nawet sokolim oczom.
Obok mnie przycupnęła skupiona Triss. Włosy związała, co odmieniło ją zupełnie. Na twarzy malowało się napięcie, czoło marszczyło się, a oczy wytężały w ciemność brokilońskich ostępów.
Nawet na skraju pradawnej puszczy panował nieokiełznany mrok, cisza i dzikość. Gdzieś dalej, za ścianą liści i pni, za pustym polem, łąką właściwie, wiła się srebrzysta Wstążka. Granica. Granica, której ludzie nie przestępowali, chyba, że z głupoty czy niewiedzy. Granica, która odcinała Brokilon od świata zewnętrznego, nie dawała jednak bynajmniej gwarancji bezpieczeństwa od dziwożonich strzał. Urażone driady nie raz bowiem wypuszczały się poza Wstążkę, na "ludzki brzeg", gdzie wymierzały sprawiedliwość i ostrzegały. Na przyszłość. Następnych.
-Zęby ci chodzą, myślałby kto jak kołatka jaka- rzuciła Triss, spuszczając wreszcie nogi, które zdrętwiały od przysiadu. Dziwiłam się jej równowadze, która w kucki utrzymała ją na gałęzi.
-Jestem tchórzem. W wielu dziedzinach. Zawsze się do tego przyznaję.
-A był ci mus leźć tu na skraj z nami?- spytała czarodziejka, wykonując gest podobny do odgarniania włosów, które jednak spływały w splocie na plecy.
-Miałam sama tkwić w  Duén Canell, gdy wy tu krew przeze mnie będziecie przelewać?
-Nie przez ciebie. Bomba nie przez lont wybucha, jeno, że ją ktoś odpali, a bez przyczyny bomby nikt nie odpala. Przez lata trochę się tu nazbierało powodów, by lont która strona podpaliła i teraz właśnie bomba wybucha. Jeśli masz tu mdleć, rzygać czy wrzeszczeć, to i dla nas lepiej, żeby cię tu nie było.
Marnie się poczułam.
To głupie, ale nie raz i nie dwa wyobrażałam sobie, jakby to było do jednej z moich ukochanych książek trafić i chociaż wiedziałam dobrze, że okrucieństwo w książkach wcale nie jest mniejsze od zwykłego okrucieństwa i że literackim czy nie, zawsze okrucieństwem pozostanie, to nigdy nie przyszło mi do głowy, że trafię od razu na front. Na wojnę. Wojnę na łuki i miecze. Wojnę, gdzie nie ranią mnie kulą, od czego zginę od razu albo, więcej szczęścia mając, do szpitala czyściutkiego mnie zabiorą, ale wojnę, gdzie rękę przeciwnikowi odrąbać można, topór w ramię zatopić, głowę otworzyć...
-...strzałą w siedzenie zarobić- usłyszałam obok.
-Co?!
-Mówię, że jak będziesz tylko siedzieć tutaj, jak, nie przymierzając, głuptak jaki wystraszony, to możesz jeszcze niepotrzebnie bełt w kuper otrzymać i tyle z tego będzie pożytku, że nie usiądziesz długo.
-A gdzie oni?
-Na brzegu.
-Którym?
-Ludzkim jeszcze. Cykają się, dranie, ale jak długo, to nie wiem. Czarownik ich pewnie podjudza, bo chęć mu zapewne na magii brokilońskiej łapę położyć.
-Myślałam, że czarodzieje już się do władców nie mieszają.
-Czarodziejki nie. Chłopy zostały durne, jak i były.
-Głupota zawsze pozostanie głupotą- przypomniałam sobie kolejną mądrość wiedźmińskiej sagi.
-Ech, boją się skurczybyki bab- zaśmiał się Vadimir, pojawiając się obok mnie znienacka. Przeszedł mnie dreszcz, gdy jego włosy smagnęły mnie po twarzy.
-Bo rozsądne.
-Królowie już nie tacy rozsądni- odparł zjadliwie wiedźmin.- Od tego są królami. Przywilej władcy, że głupotą się bezkarnie może odznaczać.
-Aż w końcu rozsądne skurczybyki zbiorą się do kupy, rokosz uczynią i jak raz idiotę przepędzą.
Słuchając, jak zwykle nie brałam udziału w dyskusji. Nie wiem, skąd się to brało, ale nie mogłam się przy nich odezwać. Nie jak byli razem. Z Triss rozmowa szła gładko. Jakbym ją znała od dzieciństwa. Bo w pewnym sensie tak było. A z Vadimirem nie miałam okazji zostać sama. Patrząc na jego dłonie, na żyły przebijające spod opalonej skóry, żałowałam tego. Kolejny powód do powtórzenia "tak bardzo ja".
-Ognia!- rozległo się naraz. Strzały zafurkotały. Usłyszałam kwik koni i wrzaski. Nie wiadomo skąd, bo wcześniej nic nie było słychać. Ale wojska musiały się widocznie ruszyć po cichu, przeprawić przez Wstążkę albo nazbyt do niej zbliżyć, że driady poczęły szyć z łuków.
Poczułam jak coś przelewa mi się w brzuchu. Zacisnęłam dłonie na pokrytej mchem korze, opanowując huśtanie w głowie.
Triss skupiła się ponownie. Rozległ się huk. Gdzieś tam, gdzieś tam. Ale las zafalował.
Po chwili tuż obok łupnęło, a kilka słabszych drzewek runęło, niektóre wieszając się na pnączach.
-Zaklętnik! Mag niedorobiony!- warknęła Triss, wymachując dłonią i rycząc zaklęcie.
Ponownie huknęło. Tym razem po tamtej stronie. Zakurzyło się tak, że poprzez gęste liście pył opadł mi na włosy.
-Skoczyłbym- jęknął tęsknie Vadimir.
-Siedź na rzyci!- Triss posłała mu wrogie spojrzenie.- Na odległość to na razie załatwimy, jak dopadną tutaj, w co mocno wątpię, gdy zadamy im bobu, polecisz wymachiwć tym mieczykiem.
Vadimir obruszył się wyraźnie i naburmuszony zgrabił się, zakładając ręce na piersi.
-Uciekli! Dh'oine, zapchlone kundle, śmierdzące tchórze!- wykrzyknął elf z jednego z kryjących się w Brokilonie komand Scoia'tael.
-Mówiłam, że to załatwimy!- zawołała triumfująco Triss. Vadimir był wyraźnie niepocieszony. A ja? Mi kręciło się w głowie, a czarne plamy zalegały mi na oczach.
*
-Wszyscy tu?- zdziwiłam się, patrząc, jak młody, rudy wiedźmin o ironicznym wyrazie twarzy właśnie witał się z Vadimirem.
-Wiedźmini?- Triss czesała wreszcie rozpuszczone włosy.- Kaer Morhen już nie istnieje. Gdzieś musieli się podziać.
-Kaer Morhen...?- zebrało mi się na płacz. Kochałam twierdzę. Nie byłam w niej...fizycznie, ale Kaer Morhen było takim mentalnym domem. Jeeejku, nic nie poradzę na moją skłonność do dziwnych określeń rzeczy prostych.
-Zniszczyli. Ruiny już zniszczyli. Po śmierci Vesemira i tak rzadko kto tam bywał...
-Kim on jest?
-Johnny? Najmłodszy. Przyjaciel Vadimira. Są tak różni i pojęcia, prawdę mówiąc, nie mam zielonego, w jaki sposób się dogadują. Chodź, poznasz, to się przekonasz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz